7 dni po... /by M./
Mam lekkie poczucie, że może nie powinnam tu pisać, bo to nie mój blog.
M. lubił, jak zostawiam jakiekolwiek na blogu ślady, nawet najgłupsze, więc może mi wybaczycie...
Wczoraj, jak zamierzaliśmy z Majorem, poszłam z przyjaciółmi (m.in. z Łasicą i R., którzy tydzień temu bawili się jeszcze z Maniutkami - aż do czasu...) do kina w Ursusie na Obławę.
Film nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, może dlatego, że chyba niewiele jest teraz w stanie na mnie zrobić wrażenie. Pamiętam tylko, że po jakichś 20 minutach chciałam wyjść (Major na pewno by tak zrobił, on się nie certolił - jak go nie interesowało, to wychodził). Podsumowanie Kamyka było najlepsze: "nie wiem, jaki to był film, wojenny chyba nie, może kulinarny...".
Po kinie przyszliśmy do mnie, gdzie zupełnie niechcący odbyło się coś w rodzaju stypy. Gdy towarzystwo zaczęło sposobić się do papierosów, rzuciłam hasło, że nie będziemy jarać rotacyjnie na "balkonie", tylko zrobimy tak, żeby Major uśmiechnął się do nas z góry.
Wzięliśmy po butli browara, częściowo zasikany przez Peceta kocyk, coby nam dupki do ławki nie przymarzły, i poszliśmy - na dół, na ławeczkę, gdzie ostatnimi czasy często po pracy rąbaliśmy sobie po browarku przed snem.
Nie skończyło się na jednym papierosie - siedzieliśmy tam na dole na pewno ponad pół godziny. Zerkając w bezchmurne niebo nad nami, dziękowaliśmy losowi, że dane nam było spotkać takiego Człowieka. Po powrocie do woli wyszlochałam się w ramionach Gosi Kotek pod Wały Jagiellońskie, Led Zeppelin, Pink Floydów, ELP, Kubusia M. i moją Evę Cassidy, Grzesia Ciechowskiego, Buikę, Yasmin Levy i Mozarta...
R., który znał Majora tylko 4 godziny (za to te ostatnie), ponoć ta znajomość odmieniła. Mariusz wszystkich z nas w oczywisty sposób odmienił, choć niczego nie narzucał.
Jeśli ulepszanie ludzi jest sensem życia - to Jego życie miało tego sensu wyjątkową obfitość...
Dziś z Andym obejrzeliśmy te wystawy, które Major chciał zobaczyć w zeszłą niedzielę. Na Ptolemeuszowych mapach z trudem powstrzymywałam łzy, ale nie chciałam Andy'emu robić obciachu, że jakąś wariatkę przyprowadził. Odnalazłam Gerazę, Filadelfię, Jerusalem, Barcino... Majorowi na bank by się spodobało. Potem zerknęliśmy na pokolorowane zdjęcia ruin powojennej Warszawy w dsh - robią niesamowite wrażenie, choć w tym przypadku mróz wygrał z ciekawością i zachwytem. Szybciorem udaliśmy się na falafel i herbatę z kardamonem przy Uniwerku.
1. Turcja
2. Iberia
3. Biblioteka Krasińskich
4. ulica Piwna
Wieczorne szydełkowanie z mamą i z Juzią zaowocowało pięknym kolorowym ubrankiem na matero.
Ciężko zapanować nad smutkiem..........................
M. lubił, jak zostawiam jakiekolwiek na blogu ślady, nawet najgłupsze, więc może mi wybaczycie...
Wczoraj, jak zamierzaliśmy z Majorem, poszłam z przyjaciółmi (m.in. z Łasicą i R., którzy tydzień temu bawili się jeszcze z Maniutkami - aż do czasu...) do kina w Ursusie na Obławę.
Film nie zrobił na mnie żadnego wrażenia, może dlatego, że chyba niewiele jest teraz w stanie na mnie zrobić wrażenie. Pamiętam tylko, że po jakichś 20 minutach chciałam wyjść (Major na pewno by tak zrobił, on się nie certolił - jak go nie interesowało, to wychodził). Podsumowanie Kamyka było najlepsze: "nie wiem, jaki to był film, wojenny chyba nie, może kulinarny...".
Po kinie przyszliśmy do mnie, gdzie zupełnie niechcący odbyło się coś w rodzaju stypy. Gdy towarzystwo zaczęło sposobić się do papierosów, rzuciłam hasło, że nie będziemy jarać rotacyjnie na "balkonie", tylko zrobimy tak, żeby Major uśmiechnął się do nas z góry.
Wzięliśmy po butli browara, częściowo zasikany przez Peceta kocyk, coby nam dupki do ławki nie przymarzły, i poszliśmy - na dół, na ławeczkę, gdzie ostatnimi czasy często po pracy rąbaliśmy sobie po browarku przed snem.
Nie skończyło się na jednym papierosie - siedzieliśmy tam na dole na pewno ponad pół godziny. Zerkając w bezchmurne niebo nad nami, dziękowaliśmy losowi, że dane nam było spotkać takiego Człowieka. Po powrocie do woli wyszlochałam się w ramionach Gosi Kotek pod Wały Jagiellońskie, Led Zeppelin, Pink Floydów, ELP, Kubusia M. i moją Evę Cassidy, Grzesia Ciechowskiego, Buikę, Yasmin Levy i Mozarta...
R., który znał Majora tylko 4 godziny (za to te ostatnie), ponoć ta znajomość odmieniła. Mariusz wszystkich z nas w oczywisty sposób odmienił, choć niczego nie narzucał.
Jeśli ulepszanie ludzi jest sensem życia - to Jego życie miało tego sensu wyjątkową obfitość...
Dziś z Andym obejrzeliśmy te wystawy, które Major chciał zobaczyć w zeszłą niedzielę. Na Ptolemeuszowych mapach z trudem powstrzymywałam łzy, ale nie chciałam Andy'emu robić obciachu, że jakąś wariatkę przyprowadził. Odnalazłam Gerazę, Filadelfię, Jerusalem, Barcino... Majorowi na bank by się spodobało. Potem zerknęliśmy na pokolorowane zdjęcia ruin powojennej Warszawy w dsh - robią niesamowite wrażenie, choć w tym przypadku mróz wygrał z ciekawością i zachwytem. Szybciorem udaliśmy się na falafel i herbatę z kardamonem przy Uniwerku.




Wieczorne szydełkowanie z mamą i z Juzią zaowocowało pięknym kolorowym ubrankiem na matero.
Ciężko zapanować nad smutkiem..........................
wybaczymy.
OdpowiedzUsuńI chętnie je tu widzimy.
Daj spokój z tym obciachem... Też czułem się jak pingwin i to nie z powodu mrozu...
OdpowiedzUsuńUprasza potencjalnych ryczących o łaskawe nieryczenie podczas wystaw.
OdpowiedzUsuńRyki indywidualne tudzież zbiorowe mogą wzbudzić podejrzenia, iż ryczący ryczą nad stanem kultury polskiej.
Lgniemy tu jak widać,bo ciężko tak bez.. pisz,dobrze,że piszesz ,dziękuję
OdpowiedzUsuńJa bym to widział tak jak spadek. Pisz za niego, za siebie... po prostu dla nas. Major na pewno by tego chciał. Ten blog nie może stanąć w miejscu. Proszę....
OdpowiedzUsuńDobrze by było, żebyś pisała...tak jak widzi to majster-b
OdpowiedzUsuńNie było mi dane poznać majora osobiście, ale przez tyle lat odwiedzałam to miejsce i czułam się tutaj jak w domu. Niech to miejsce trwa dzięki Tobie...:)
Ale on chyba by nie chciał ołtarzyków... Tzw. życie rozstrzygnie.
OdpowiedzUsuńOłtarzyki lubił, wystarczy zajrzeć do naszego domu... ale z drugiej strony - na razie to jest dla mnie taka forma terapii (gdyby stamtąd cokolwiek czytał, to na pewno swojego bloga, gdzie "wreszcie" aktywnie, sama z siebie, działam).
OdpowiedzUsuńObiecuję, że swoich bzdetów, niezwiązanych z Majorem, zamieszczać nie będę. Póki co, jednak, wszystko jest z Nim związane...
Niech bedzie, ze jestem wredna podla czarownica, z pewnoscia nie roszcze sobie prawa do bycia "dobrym" czlowiekiem. Mimo tego strach przed powiedzeniem czegos kontrowersyjnego jest bardzo silny jednak, dopiero wpis andiego osmielil.
OdpowiedzUsuńPierwsze skojarzenie:
Frankenstein
Sory Gośka.
No teraz to jestem rozdarta jak ta sosna...
OdpowiedzUsuńMoże umówmy się, że na razie sobie popiszemy, a potem ja to wszystko ukryję albo usunę. W ten sposób może jakoś się załatam jak prawdziwe Ząbkowice Śląskie...
Zaraz, zaraz...
OdpowiedzUsuńNie o ołtarzyki tu chodzi i Frankensteina. Po prostu lubię tu być i nie chciałbym aby to miejsce z nim umarło. W M. na pewno jest kawałek Mańka i chciałbym aby w pewnym względzie było to dzieło kontynuowane.
M. Pisz do nas a nie do niego. On by chętnie chyba takie wpisy czytał. Nie róbmy ołtarzyka. Ale nie uśmiercajcie bloga...
Andy czyżby "trwanie" bloga skojarzyło Ci się z jakąś stacją i stąd ten "ołtarzyk"?:)
OdpowiedzUsuńNie o to mi chodziło!
Masz rację, życie pokaże jak długo jeszcze ten blog będzie istniał.
M.przejęła pałeczkę po Majorze i dopóki ma potrzebę i ochotę tu być i pisać to ja będę tu zaglądała:)
dobra forma terapii... Naprawdę.Pisz i wyrzucaj z siebie co się da.
OdpowiedzUsuńNiemniej rozumiem o co andyemu chodzi.A POTEM czas pokaże.
Przecież to zrozumiałe samo przez się, że piszesz. Może niezbyt fortunnie użyłem tego określenia, ale wiadomo o co chodzi. (Mada - ta stacja na szczęście nie ma patentu na ołtarzyki, poza tym dobry ludowy świątek w polu to je to co lubię :)
OdpowiedzUsuńPT Publiczności i zwykli Przechodnie!
OdpowiedzUsuńProponuje przerwać dyskusję nad tym czy pisać dalej czy nie i dla kogo, bo nic nam do tego i nasze chcenia musimy sobie zostawić dla siebie (sam biję się w pierś, bo coś tu dorzuciłem do 'listy zamówień'). M. zdecyduje (a bardziej bieg wypadków czy tzw. życie) co i jak. Nie możemy jej zobowiązywać do tego czy tamtego, to delikatna materia która nie podlega umowom. Amen, a nawet ament!
Racja Andy...
OdpowiedzUsuńPodobno to co zapisane jest w sieci zostaje w niej na zawsze.
OdpowiedzUsuń