PARKOPAN

Matury 1973.
Jestem w 3 klasie.
Parę dni wolnych.
Tradycyjny wyjazd zgraną paczką nad Zalew.
Wyspa przy Jadwisinie - parę domków kempingowych i walący się pawilon kawiarniany.
Komunikacja promem, ale jego właściciela znajdujemy pijącego w knajpie, jeszcze zero ruchu.
Na wyspie będziemy sami, promiarz przypłynie po nas za dwa dni.
Mamy trochę żarcia, kupę piwa i po garści parkopanu.
(Zdobyć porządny narkotyk było trudno, kompotu jeszcze na szczęście nie było, amfetaminy nasi nie robili, heroina i kokaina była potwornie droga, można było popalać gandzię-samosiejkę, załatwiać recepty na morfinę lub płacić majątek za pastylkę LSD czy porządną marychę)
Parkopan - lek na parkinsonizm, coś z mózgiem, ponoć niezłe kopyto. Zobaczymy.
Zajmujemy dwa domki, kierownik jednak nocuje na wyspie, chce mieć na nas oko.
Wieczór.
Łykamy swój przydział, popijamy piwkiem, gadka-szmatka ...
... siedzę na sprężynach nierozesłanego żelaznego łóżka, gapię się w podłogę, inni gdzieś znikli, tylko ja, łóżko i podłoga.
Burdel jak złoto: brud, papiery, kapsle i kupa petów - dłuższe i krótsze, z filtrem i bez, różne.
Nagle ruch, wszystko zaczyna drgać.
Niedopałki wstają, prostują się, poprawiają, podchodzą do siebie i pomagają doprowadzić się do ładu,
Siedzę głęboko na wyrze i boję się drgnąć, żeby cały ten nieprawdopodobny teatr nie zniknął.
Ale bez obaw. Peciane społeczeństwo ma mnie w dupie i robi swoje.
Lecz oto chaos się kończy - władzę przejmują Carmeny. (Są to osobniki produkcji Iwony, pali niedużo, weźmie parę machów i wyrzuca, więc są rośli i nadają się na wodzów).
Mięso armatnie to Sporty - dużo ich, króciutkie, z porozgniatanymi łebkami (produkcja Jędrusia).
Grube i wypchane, krótko opalone przy filtrze Extra-Mocne to kadra średniego stopnia - sierżanci (ja i Batory).
Reszta to plebs i gapie.
Zbierają się w pododdziały. Orkiestra rżnie marsza. Karnie maszerujące kwadraty zawijają kitę na środku podłogi i robią defiladę przed frontem mego łóżka.
(a łyżka na to – „Niemożliwe”)
Zabieram nogi.
Idą, idą. Sprężyści, dokładni, zwarci.
Salutuję im z powagą z wysokości mego tronu ...
... siusiu !
Ostrożnie do drzwi, żeby nie rozdeptać defilady.
Wypadam na zewnątrz i ... kamienieję.
Tysiące ludzi i setki ognisk, siedzą na ziemi i na dachach, piją, grają, śpiewają, tańczą i przypalają.
Dziewczyny uśmiechają się zachęcająco.
Paciorki, dzwony, bandany, rzemienne bransolety, cekiny i ażurowe kamizele
Rozcapierzone dwa palce - „ Peace brother ” – Jezu, pieprzone Woodstock ! ...
... siusiu !
Tyle ludzi, jak tu szczać?
O jeden z domków oparta jest skosem kupa desek, wpełzam do tego zaimprowizowanego kibla, nagle dłonie wymacują znane, lube, obłe kształty – trzy butelki ... pełne !!!
Wpycham je za pasek, wysikuję się i lekki wtapiam się w tłum na zewnątrz.
Karnawał trwa. Włażę na jakiś dach, tańczę, czyjaś ręka przytyka mi do ust butelkę z piwem.
Oczy się zaczynają kleić, ledwo docieram do mojego domku.
Jeszcze się odwracam, macham ludziom – „ I LOVE YOU ALL ! ”
Wrzucam gorzałę pod łóżko i padam nieprzytomny na gołe druty wyra.
Rano konfrontujemy wrażenia - każdy miał inaczej, niektórzy wcale.
Przy pakowaniu bambetli Rogaty znajduje pod moim łóżkiem trzy flaszki wódki (jedna nadpita).
A Słowo stało się Ciałem.
Mózg, jak go trochę rozstroić chemią, bywa przerażająco nieobliczalny.
Epilog
Po paru tygodniach trafiłem na obcą prywatkę na Kopernika.
Włażę do łazienki a tam jakiś ledwo trzymający się na nogach, długowłosy baran usiłuje wstrzyknąć sobie w żyłę mętny płyn z kubka do zębów.
„ Co tam masz?”
„ Parkopan, pomóż mi ”
Facet nie ma szansy trafić w żyłę. Biorę od niego ciężką, szklaną strzykawkę i instruowany krok po kroku szprycuję go utęsknionym hajem.
Fama poszła i stanęła do mnie kolejka. Tą samą strzykawką, z tego samego plastikowego kubka zrobiłem ze dwadzieścia dożylnych zastrzyków. Jak się skończył towar dałem im cały swój (a zbierałem go od zimy, ale wiedziałem, że więcej już parkopanu nie wezmę). Jak się skończył mój to jeszcze było paru chętnych na iniekcje z .. alpagi.
Można powiedzieć rozpoznanie walką. Ale błyskawicznie zostałem ekspertem od dożylnych zastrzyków.
I prawie nikt po tym nie umarł. Prawie, bo ...
Trzeźwy jak świnia, wszyscy popadali, siedzę po ciemku, na tapczanie, oparty plecami o ścianę, oczy zamknięte.
Słyszę wkurwiający, gwiżdżący, ciężki oddech kogoś obok, To ten od eksperymentów z mózgojebem. Wsłuchuję się w niego maniacko. I nagle, bez ostrzeżenia, oddech staje. Nic. Jakby traktor zgasł. Rany, zrywam się, siadam na gościu okrakiem, łapię go za wątłe barki i tłukę z całej siły plecami i kudłatym łbem o ścianę. Raz, drugi, trzeci. Z makatki sypią się jakieś pieprzone znaczki. I nagle pomału, chrapliwie, facet zaskoczył. Jeden krótki, potem następny. Oddycha. I nikt łącznie z delikwentem nawet nie otworzył oka. Wymknąłem się w upalną noc, przechodząc ostrożnie między bezwładnymi ciałami.
Adios.

Komentarze

Popularne posty