Złotokłos


Postanowiliśmy "zrobić" etap drugi wycieczki rowerowej sprzed dwóch tygodni, tym razem na południe od Głoskowa.
Trasa:
Głosków - Baszkówka - Złotokłos - Łoś - Bogatki - Grochowa - Pęchery - Łbiska - Jazgarzew - Głosków
W linii prostej jakieś 2km :))), realnie ok. 35-ciu.
Zapowiadają gwałtowną nawałnicę z piorunami, trąbę powietrzną, gradobicie i zamieć śnieżną ale z rana słonko świeci jak gdyby nigdy nic.
Tradycyjnie 727-ka zawozi nas na miejsce.



Startujemy z przystanku Głosków-Szkoła. Baszkówkowskie (p.1) nazwy ulic nastrajają cudownie - Babie Lato, Zielonych Wiatrów, nucę sobie kubusiowe "Indian Suuummer".
Żremy przydrożne jeżyny, nagie łydki spływają krwią, nie ma nic darmo.
Na kraji Złotokłosu przepiękny kamienny kościółek Matki Boskiej Łaskawej (p.2).



Walimy przez leniwy Złotokłos. Ganek wsiowego GS-u cały we fioletowych bugenvillach pod którymi grzmocimy inauguracyjne browarki. Słonecznie, cicho i rustikalnie.
Ul. 22 Lipca !!!!! No ludzie, do IPN-u trzeba zgłosić w ramach dekomunizacji, ale może jutro bo dziś jak raz 22 lipca i powiedzą że sa jaja robie z poważnych spraw :))
A teraz coś specjalnie dla Dory - zakład fryzjerski DORA (p.3)

Tuż obok, za uszy,
na sznurku kot sie suszy.

Zielonych wiatrów, Czerwonych dębów - farby im sie powylewały czy jak?



Szewc Santana.
Chcieliśmy spocząć nad szuwarnym stawem ale szli gostki z piwami, 100m dalej dają, walimy - knajpa "Pod Łosiem" (p.4), ciężko się pomylić bo wsio figuralnie odmalowane jak żywe na fasadzie, siadamy w ogródku. Na ścianie ogłoszonko "Oddam 41 kociaki w dobre ręce", jeden przylata biegusiem, chyba to ta Matka-Polka, karmioną jest a jakże ...



Menu za skórzanna okładką na dwucalowej desce, chciałbym zobaczyć bójkę w tej knajpie, kufle na dechy :))
Zamawiamy, chłodnik i coś z drobiu Andyś, ja zupę paprykową i placek z sosem mięsno-grzybowym, no i piffo oczywizda ..
Żarcie wygląda obrzydliwie ale wbrew pozorom smakuje wybornie.
Z pełnymi brzuchami startujemy dalej.
Usiłujemy skręcić w lasy (p.5) by przebić się do kolejki w Ustanowie ale zakopujemy się w piachu przy kilku próbach, rezygnujemy CHWILOWO.
We wsi Bogatki Dom Ludowy, orzeł podejrzanej powierzchowności i godło "Wici". Gdzie ja jestem? Który rok mamy? Co tam rok! Wiek który???
Skręcamy w porządną drogę na Grochową, może tu się uda?
Rzeczka jakaś niezidentyfikowana.
Czarne chmury nad kołchozem wiszą, słychać grzmoty, pierwsze leciutkie krople, stajemy na rozstajach i po krótkiej naradzie postanawiamy głupio ruszać dalej zamiast od razu kopać dobrze zadaszony schron, najlepiej przeciwatomowy jak sie za chwilę okaże.
Gdzieś w Łbiskach (p.6) zaczyna już ostro padać. Cieć w wielkiej jak pałac szkole z solidnym gankiem olewa nasze dzwonkowe prośby.
Robi się czarno jak w nocy, walenie piorunów zlewa się w jeden grzmot, zrywa się wichura i grubieją krople, chooooodu!!!
Trafia się wiejski sklep w oostaniej chwili, wstawiamy rowery do altanki na tyłach i chronimy się za szklannymi drzwiami sklepu.
Na zewnątrz szaleje nawałnica, droga kipi, wiatr trzęsie budynkiem, potoki wody, potop normalnie.
Martwię się o Herę, wiatr zacina poziomo a postawiłem ją tuż przy wejsciu do altanki, wybiegam w piekło za drzwiami.
Dziurawy dach cieknie jak rzeszoto wprost na rowery, znajduję jedyne suche miejsce, zapalam papierosa, wokół wyje oszalały świat.
Po półgodzince wszystko ucicha, tylko bure niebo przypomina o apokalipsie, ruszamy dalej strumieniem którym stała się droga.



Wstępujemy do św. Rocha w Jazgarzewie podziękować za cudowne ocalenie (p.7).
W przedsionku woda święcona w gigamuszlach i arcyciekawe mapy staro- i nowo-testamentowego świata na ścianach.
Main Street - o jezu, jak wygląda jakaś podrzędniejsza? Nie sprawdzamy.
Rezygnujemy OSTATECZNIE z powrotu koleją i walimy na Głosków do 727-ki prawie zamykając pętlę.
Hera wygląda coraz strojniej, zyskała lampy, kosz z tyłu i kolejne korale.
Już na Kazurovie w brzeźniaku przy Rats' Grave Point płoszę stado srok, są tak zmoczone że ledwie zrywają sie do kilkumetrowego lotu jak pijane kuropatwy, w trampkach chlupocze.
Fajna rajza! :)

Komentarze

  1. fajne są takie wypady:).
    Ale tyej nawałnicy nei zazdroszczę.
    A rower obwieszony niczym bożonarodzeniowa choinka;) jak ty się w to nie zaplączesz?!? :))

    OdpowiedzUsuń
  2. Na liczniku miałem 36 km.

    OdpowiedzUsuń
  3. zielone wiatry to nie wiedzieć czemu, jakoś tak mi się skojarzyły z wyglądem potrawy na twoim talerzu...

    OdpowiedzUsuń
  4. wiatry po tym nie wiem czy były zielone, na bank śmierdzące ...
    Andyś jechał za mną, ciekawe co powie? :)))

    OdpowiedzUsuń
  5. No wiesz co, Majorze, ja o źródle tych wodorostów, a tu coś takiego...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty