Szpital Garnizonowy w Grudziądzu 1980.

Dwa razy miałem wątpliwy zaszczyt być jego pacjentem.
W obu przypadkach bez sensownego medycznego powodu - tylko po to by urwać parę dni (tygodni) wolności.
To niesamowite, do czego człowiek może się posunąć przywalony ciężarem ograniczenia swobody.
Całkowicie rozumiem więziennych połykaczy "choinek", łyżek i innego metalowego złomu aby tylko utargować parę chwil, jakże niepełnej, WOLNOŚCI. Choćby kosztem zdrowia i ryzykując życiem.
Szykany "fali" nie dotykały mnie zbyt dotkliwie, może z racji wieku, może potrafiłem w odpowiednim momencie postawić się lub zorganizować sobie bezstresową fuchę. Ale napatrzyłem się po sufit. Dopiero gdy wychodziłem z wojska latem 1982 zaczęły działać mechanizmy umożliwiające legalną walkę z "falą". Osobiście nie doznałem przemocy poza granicę przyzwoitości, ale kosztowało mnie to kupę walki, do której nie jestem stworzony i poza złamaną ciosem hełmu górną jedynką nie wyniosłem żadnych fizycznych obrażeń. Ale był to horror, bez dwóch zdań. A najgorszy był czas, pusty czas i beznadzieja.
Więc najpierw skorzystałem z zapalenia zatok. Zawsze miałem to tego tendencję po latach wigierskiego nurkowania. Zaproponowano mi łyżeczkowanie. Jak się dowiedziałem co to jest powiedziałem - "nigdy, po moim trupie, już wolę wracać do jednostki". Bo łyżeczkowanie to mechaniczne wyskrobanie odsłoniętej zatoki przynosowej, przez nacięcie przy dziąśle i zawinięcie całego towaru na oczy, a potem nawsadzanie sączków i zaszycie. Dwa tygodnie karmienia przez rurkę, usuwanie sączków. Brr, wymiękłem.
Dobra, mówią, spróbujemy naświetlań, antybiotyków i punkcji. No na to mogę iść...
cdn.
Wyszedłem z wojska z nerwami w strzępach.
Przez wiele lat czułem lęk i obrzydzenie.
I parę lat temu wracając z Mazur nadłożyłem kupę drogi by zajrzeć do pieprzonego Kwidzyna.
A lęk miałem jak przed śmiercią, naprawdę musiałem się fest sprężać by nie przydeptać gazu i w pędzie nie minąć tej rany w pamięci. W bezrozumnym strachu zaparkowałem pod katedrą, z dala od jednostki, dam se czas. Patrzę i nie poznaję, śliczne, schludne, poniemieckie miasteczko, kupa zieleni, turyści. Co jest grane? Gdzie podziało się moje garnizonowe miasto, gdzie 70% mieszkańców stanowiło wojsko, kadra i ich rodziny, miasto pełne patroli WSW, zapijaczonych przepustkowiczów, kurew i melin. Zdziwiony idę dalej. Nadal schludnie i miło. Kolorowe parasole kafejek i leniwa cisza SPOKOJNEGO miasteczka. Dochodzę do "moich" koszar, ciężkich XIX w., pruskich i czerwonocegłych. A one puste, stoją w ruinie, bez drzwi i okien, gołe mury, jakby resztki krzyżackiego zamku. Łażę po pustych korytarzach i uwierzyć nie mogę w swój lęk sprzed pół godziny. Obszczałem z zemsty kantor szefa kompanii i lekki jak piórko wychodzę na ulicę.
"Panie, gdzie się podziało całe to pieprzone wojsko?".
"A będzie już z 10 lat jak wszystko zlikwidowali, tak dobrze mówię, z 10 lat ...".
No i poszedłem na spacer nad Wisłę, na lody, na kurczaka z rożna.
Śmierć frajerom.
Cd Szpitala...
...I tu zaczyna się najprzyjemniejsza część szpitalnej epopei - leżę sobie na Laryngologii, jedyny sprawny, bez rurek w nosie, sączków, szwów. Żarcie w porównaniu z tym w jednostce - jak obiad w Hiltonie przy pomyjach. Nikt nie wrzeszczy, spać można 20 godz. na dobę. A te pielęgniarki (a szczególnie jedna) - palce lizać. I piwko przyniosą i czasem dadzą cycuszka przytulić.
Raj, żyć nie umierać...
Najpierw zaczęli mnie szprycować końskimi dawkami penicyliny.
Gdzieś tak na trzeci dzień - moją śliczna pielęgniareczka wali mi któryś zastrzyk w dupę - nagle zrobiło się ciemno, w uszach narastające bzyczenie, wyrywam się, czuję że odjeżdżam, łapię ją za ramiona - "coś mi, kurwa, wstrzyknęła !?!?", do sali wlatuje odrzutowiec i .. nic nie pamiętam.
Zapaść.
Szok penicylinowy.
Koniec z antybiotykami.
Dobra, teraz punkcje.
Gabinet zabiegowy.
Przygotowana w nerce strzykawa (chyba z pół litra), igła gruba jak gwóźdź, z 15cm, rany ...
Wchodzi lekarka.
Baba jak kafar, rozpięta kurtka mundurowa, dystynkcje kapitana, cyc jak spinaker w 8 Beauforta .. istna Walkiria.
Rany – w mojej szpitalnej piżamie jestem przy niej jak drżący zajączek pod miedzą. - "Gdzie pacjent?"
Siadam na krześle pod ścianą, babsko unieruchamia mnie swoim cielskiem i ... wbija igłę przez nos, hen do mózgu.
A za głową ściana.
Pomału, od środka słyszę trzeszczenie igły rozpychającej się w sitowych kościach twarzy... - "Jest, siedzi w zatoce!"
Dołącza strzykawę z płynem fizjologicznym i wtłacza mi w czachę całą zawartość, ciśnienie wyciska oczy, płyn z ropą spływa nosem do kuwety w mych drżących rękach, potem druga i trzecia - "Dobrze, starczy".
"Starszy szeregowy?, przyjdźcie jutro, zrobimy drugą stronę"
Jezu, żyję ?!
... to wyglądało tak przerażająco tylko za pierwszym razem, potem się przyzwyczaiłem, no i daje natychmiastową ulgę.
O naświetlaniach nie wspomnę, nudne...
... i tak przez 3 tygodnie, to (oprócz budowania świniarni, manewrów Tarcza’81 i bójki z patrolem WSW) najprzyjemniejsze wspomnienia z wojska.
Cd na pewno nastąpi

Komentarze

  1. andy (dla kontrastu)18 lipca 2001 02:14

    Tak, nie masz szczęścia do mundurowych. Zemsta po latach :))

    Uświadomiłem sobie, że moje drugie najprzyjemniejsze wspomnienie z woja też jest związane z chorobą. Wrocław AD 1986 - różyczka he he, leżałem w izolatce, jedyna rozrywka to Diuna Franka Herberta, przeczytana chyba ze trzy razy i posiłki. Jeszcze chyba dziś gdyby ktoś zawołał: "Różyczkaaaa, obiad!" poderwałbym się.

    Ale najciekawszy był sprawdzian z przepraw chyba pisany na poligonie na Odrą wczesnym rankiem. Siedzieliśmy gapiąc się bezmyślnie w kartki, gryząc długopisy. Wtem... nie wiadomo skąd z porannej mgły wyłoniło się bezdźwięcznie kilka łabędzi szybując nad nieruchomą taflą wody. Czas zatrzymał się, wszyscy jak na komendę razem z dowódcą (to był jeden z tzw. porządnych dowódców) gapiliśmy się na tę poezję, pewnie po cześci zdając sobie sprawę z tego co my tu kurczę robimy i czemu nie odlatujemy gdzieś hen z nimi. Mogło to trwać pięć minut albo pięć sekund. Chyba nie poruszały nawet skrzydłami, jestem pewnien, że w tempie zaprzeczającym prawu ciążenia. Odleciały. Psztęk. Bezdźwięcznie wróciła rzeczywistość, dalej liczyliśmy ile pontonów potrzeba...
    Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

    OdpowiedzUsuń
  2. eh mi tez mieli to kiedys robic i dobrze ze nie robili (znaczy o punkcji mowie), bo az mnie ciary przechodzily jak to czytalam. wspomnien z woja nie mam i miec raczej nie bede. lekarskich tez nie za wiele - wiem tylko, z ejak bylam mala to z powodow laryngologicznych przekluwali mi uszy, ale nie tu gdzie sie kolczyki wsadza, tylko w srodq jakos. na szczescie nie pamietam i nie chce pamietac ani wiedziec jak bolalo i jak to robili.

    OdpowiedzUsuń
  3. jak zwykle u ciebie - doskonały tekst, czysta satysfakcja z czytania...
    a mnie się wojsko jawi jako zgroza, zawsze tak było, bo zawsze różni moi kumple bledli na samą myśl o armii

    OdpowiedzUsuń
  4. Słabo mi po tej punkcji.
    Andy Cię chwalił i nie bez powodu.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty